poniedziałek, 10 maja 2010

usychanie tkanek.


Pragnienie buzuje w żyłach, zagłusza pracę mózgu, zalewa komory serca. Gaśnie światełko w centrum rozsądnego myślenia. Płomienie wydobywające się z oczu rażą wszystko wokół. Czerń, biel, szarości otaczającego świata.Samotność. Brak zaspokojenia. I znów żyję strzępami wspomnień. Stopklatki. Pastelowa pościel i masywna rama łóżka. Krzesło przy komputerze, na którym ledwo się mieściliśmy, kiedy mocował się z moim biustonoszem. Wypełnia mnie złudne, chwilowe ciepło, które na chwilę mnie uspokoi. Tylko na jeden, krótki moment. O którym marzę, żeby stał się wiecznością.

Nagle uderzenie zimna. Błysk, znów ciemność. Zderzam się z rzeczywistością. Sama, sama, ja, pierdolona ja, której mam dość, która mnie zabija, pogrąża. Nie mogę już patrzeć na swoje ciało zniszczone przez Ciebie. Słyszysz? Pociągnąłeś mnie na samo dno jednym krótkim zdaniem. Jednym słowem skresliłeś wszystko, nas, mnie. Znów byłąm taka naiwna, pełna nadziei, która wiodła mnie za nos. Ja, mięso modlitwy, w którą tak beznadziejnie wierzę, klęcząc na kamiennej posadzce świątyni.

Wszystko inne omija mnie, przepływa wzdłuż bladej twarzy jak delikatny wiatr. Stoję nieruchomo pośrodku głuchego zgiełku za szklaną przesłoną. Nie rozpoznaję twarzy, dźwięków, obrazów.

Gaszę papierosa. Przekarmiona wspomnieniami, wyjmuję łańcuszek z ust. I znów nie mogę nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz