sobota, 1 maja 2010


Teatr w mojej głowie, scena za sceną, wróc, stopklatka. Błyski w oczach, za chwilę znów ciemność, reflektory zapalają się i gasną. Ruchy warg, cichy szelest. Cisza. Kurtyna się zamknęła, spierzchnięte usta targane niemym krzykiem. Głuche kroki w korytarzu. Oklaski niewiernej publiczności. Zepsuta jarzeniówka, chore światło, marność. Otchłań białego pyłu dająca złudne poczucie bezpieczeństwa. Nikotyna, lekomania, boginie wrzechświata o czarnych jak rozpacz oczach. Rozpacz o zapachu bezsilności. Bezładnej, bezradnej, zamykającej mnie w czterech ścianach. Próżnia. Brak tlenu skurcza boleśnie mięśnie. Zwijam się w kłębek, łzy cisną się do wyschniętych oczu, wyję, krzyczę, zmieniam się w burzę emocji targaną błyskawicami niespełnionego pożądania. Rządzą mną sprzeczności. Wgryzam się w kolana. Musi boleć. Bo jeżeli boli, to znaczy, że żyję.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz